-
Postów
6562 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
447
Treść opublikowana przez jonas
-
iRiver iHP-120 (player MP3) - powiedzcie, że tandeta
jonas odpowiedział(a) na Wawelski temat w Pozostała Elektronika
20 GB dysk za 1000 z górą pln któren "może się przydać", powiadasz. Chciałbym mieć twoje konto w banku :> Jak dla mnie zbędne i okropecznie drogie badziewie, które albo bym zgubił, albo rozkręcił i zepsuł, albo by mi nie mitrężąc ukradli. Najstarsi górale opowiadają, że grajki mp3 są już od 300-400 pln, a niektórzy śmiałkowie widzieli nawet takie, co można im wetknąć płytę i one to odczytają, o. -
HPC 360-202 i 3 pinowa wtyczka z kablem żółtym i czarnym
jonas odpowiedział(a) na TomaszPaweł temat w Zasilacze, Obudowy, UPS
Śmiem twierdzić, że nie. Żółty i czarny to +12V zgodnie z ogólnie przyjęta kolorystyką oznaczania przewodów. Jeśli wychodzi z zasilatora, to pewnie służy do podawania napięcia na coś. Ja miałem w kupnym zasilatorze czeropinową wtyczkę z czterożyłowym kabulkiem, która daje +12V na płyty główne z Pentium 4. A że mam Pentium, ale 2, to obciąłem w diabły :> Jeśli nie jest to niezbędne do działania czegokolwiek, to bezpieczniej by było zostawić, niech sobie beztrosko wisi. -
Spam-li to? Część książek podrą rozwydrzone dzieciaki i dresiarze, część co bardziej przedsiębiorcze jednostki spieniężą, część zgnije lubo spleśnieje w tym tropikalnym klimacie, a całość to taka moda jak te tam flash moby. Do listopada jeszcze trochę czasu na kupienie indyka jest, ale przypominam, że 4 lipca niebawem.
-
iRiver iHP-120 (player MP3) - powiedzcie, że tandeta
jonas odpowiedział(a) na Wawelski temat w Pozostała Elektronika
As you wish. Nowa seria odtwarzaczy z wbudowanym twardym dyskiem [jak ci spadnie to możesz go podarować dzikusom do ich pogańskich obrzędów]. 20GB pojemnosci pod reka [a jak ktoś nosi w kieszeni to co?]. Niewielkich wymiarow sprzet z pilotem sterowania dla latwej obslugi [prawo Murphy'ego - pilot w przenośnym sprzęcie urwie się natychmiast]. Wbudowano takze tuner FM [generator trzasków], dyktafon [20 sekund], wejscie i wyjscie liniowe (optyczne i analogowe) [nawpada paprochów i optyka poszła na grzyby]. Czyta pliki MP3,WMA i ASF [krawaty wiąże usuwa ciąże]. Dzieki wysokiej jakosci [kwestia dyskusyjna] przetwornikom i zalaczonym sluchawkom Sennheisera [brzmi jak nazwisko jakiegoś obersturmfuhrera z Auschwitz] mozemy cieszyc sie bardzo dobra jakoscia dzwieku [dopóki ktoś nam tego grajka nie zajuma, co jest nieledwie dogmatem, jeśli tylko zabierzesz to do szkoły albo na imprezę]. Dodatkowo mamy do dyspozycji Equalizer, ktory mozemy dostosowywac do wlasnych potrzeb [poważnie? Eeej, słyszeliście, można sobie equalizer przestawiać. No bomba.]. Wszystkie operacje oraz informacje o tym co sie dzieje [idą, jeden z pałą, drugi z dzidą, trzeci nago leci, a dolar ma się kiepsko do euro] mozemy zobaczyc na duzym ekranie 168x128 [panoramiczny jak bum cyk cyk] lub na wyswietlaczu pilota [a jak się urwie to co? Mam se rysować?]. Odtwarzacz posiada z-acze USB 2.0 do podlaczenia z komputerem [a ISA? Ja się bez przejściówki z ISA na Slot1 z domu nie ruszam.]. Dzieki temu transfer nawet duzej ilosci danych odbywa sie w mgnieniu oka ["Program wykonał niedozwoloną operację i zostanie zamknięty". Kojarzycie?]. Oczywiscie mozemy przechowywac kazdy rodzaj danych komputerowych [20 GB wirusów w kieszeni. Orgazm.]. Standardowo juz mozliwosc aktualizacji oprogramowania [przez Windows Update - co dzień nowe trojany] co czyni ten sprzet jeszcze bardziej atrakcyjnym. I jak? :> -
Zależy do czego ci onże - jak chcesz czasem sobie sprawdzić, gdzie można wiatrakator podpiąć albo obawiasz się lizać gniazdko 220V bez zabezpieczenia, to jak najbardziej. A jeśli chcesz zakładać laboratorium do konstrukcji bomb atomowych i oczekujesz dokładności rzędu dziesiątych części procenta, to zainwestuj w coś średniej klasy. Do 200 pln można kupić całkiem zacne metexy, mają nawet miernik pojemności, termometr (+/- 4 stopnie niejakiego Celsjusza, więc do analnych uciech się nie nada), miernik frekwencyjności (do 20kHz), omomierz i tester tranzystorów. Ja mam taki, MY64. Kosztował 180 pln i narzekać nie mogę. Mam też taki za 30 pln od braci zza Buga, ale za wiele rzec nie rzeknę, albowiem gom otrzymał jako suwenir kilka dni temu dopiero. Acz na początek kup i baw się bez obaw, bo jak masz coś popsuć, to lepiej taki za 30 jak za 300, że o Fluke'ach od 1000 w górę nie wspomnę.
-
Sprecyzuj waść, do czegoś przyuczon, bo ci polecą dworzec Zoo w Berlinie albo Czerwoną Dzielnicę w Hamburgu. Pełnoletniś? Gotóweś wyciskać krew, pot i łzy za cwaj ojro, za które możesz w takiej Norwegii kupić waciki? A na miejscu, w rodzinnym Nie Powiemie, niczewo nie nada? Swoją drogą "siedzą i zastanawiają się" jakieś 3 miliony Lechitów, więc osamotnieni nie jesteśwa. Było już zamiast tweak.pl - bravo.pl, warez.org i napalone.w.lateksie.com, teraz jobpilot.pl :>
-
Ja jestem ze wsi, to mi wystarcza 4x30W, chtóre wydobywa się z jakiegoś Blaupunkta w batmobilu fatera. Acz pewien kolega też jest ze wsi i bez 300W estradowego głośnika w bagażniku nigdzie nie jedzie. Tyle że jak zrobi na 1/2 mocy, a siedzi się z tyłu, to wszystkie wątpia wykonują radosny taniec, co już nie jest takie śmieszne. Aha, radyjka ze wzmiankowanego batmobila prawie nie słychać na zewnątrz przy zamkniętych drzwiach. I tu się trzeba zdecydować - czy tuba/subwoofer ma służyć kierowcy i pasażerom, czy raczej potęgować efekt szpan-gabloty i robić za ściągacz ladacznic i nienawistnych spojrzeń. Bo w tym drugim przypadku może wystarczy arkusz blachy i automatyczny młoteczek, żeby robił "bum bum" :> ---linia cięcia--- O ja klępa głupia i sklerotyczna - ówże kolega ma radyjko z końcówkami mocy 2x50 Kenwooda i wzmacniacz ileśset W, acz nie pomnym teraz ile. Wzmacniacz jeździ w bagażniku i trochę się grzeje, ale duży nie jest. Mniej więcej jak połowa ryzy papieru A4.
-
Instruktaż na Dyngusa czyli kogo wolno polać
jonas odpowiedział(a) na k a m e r e k temat w Ośla łączka
Znakiem tego jeśli obleje mnie jakiś samiec, to musowo gej i zaprzaniec, na szafot go? Błagam. Nie śmiem się nie zgodzić. A jeszcze czasem na deser można oberwać w pusty łeb ocynkowanym wiadrem albo próżnym już pistoletem na wodę. -
Najlepiej to samemu napaść na sąsiednie ziemie, zrabować telewizory, radia i inne zwierzęta, domostwa spalić, dziewki wyonacyć, niewolników pobrać ... Khem, zapędziłem się. Fucktem jest, że od kilku lat lubię sobie coś czasem zentropić na atomy, w związku na brak takich dajmy na to elektrolitów nie narzekam.
-
A mła jak napisałem? Se kup pozłacane i tak dalej kabulki 6mm^2 i jakiś prawdziwy zasilator, a nie makietę z Tajwanu, a potem mnie z błyskiem w oku podchwytliwie zapytuj :>
-
Bu? A ile ojro, bom chyba oślepł (bez głupich insynuacji, że to od grzechu Onana, dobra? :> ) i nie zauważyłem wzmianki o cenie? Nóżki jak nóżki, na upartego można pogrzebać w poszukiwaniu fantazyjnych pudełek po kremie na cellulitis i też wyrzezać coś podobnego, albowiem byle półka z wietnamskimi kosmetykami w Biedronce zawiera tyle kształtów i kolorów, że sfajdać się można przy wyborze. Mię się opatrzyły te koszmarnie brzydkie czifteki z obleśnym przodem.
-
Fortuna. Co by to było, jakbyś miał brutalnie zoperować potencjometr wieloobrotowy za 20 ojro.
-
I brawo Jasiu. Czyli co - jednak się da, n'est pas? A że trzeba myśleć przy czytaniu to już naprawdę nie moja wina. Przypomina mi się pewien kolega, który nieprzeczytaną lekturę tłumaczył następująco: "ależ proszę pani, czytałem, tylko nie zwracałem uwagi na tekst". Jeszcze by tego brakowało :>
-
Jak chtóre nie kmini, com naszrajbował, bitte na PW. Obsztorcuję od czapki po ciżemki i podeślę Słownik Języka Polskiego w pdfie :> Miałżebym do każdego posta dostarczać wersję "dla erudytów inaczej"? Have mercy, więcej książek czytać, a nie tylko napalone.w.lateksie.com i menu w Quake 3 :> Na przykład ten post po przetłumaczeniu mógłby przybrać postać: "yoł joł jak nei kómasz ślij mesga na priv, skómasz jeszcze mneij LOL dotsaneisz spam ale to nei vir LOL :) :D :( :/ :?: LOL a dwa razy nie bendem pisał tego samego LOL Widzew pany a Legia jude yoł". Ohyda, zwłaszcza te lole, sążniste jak cyprysy na grobie :> Aha, bom znów rączo pobieżał w dygresję jak nierogacizna w szkodę - regulamin zacny. Ktoś z układaczy studiuje prawo, że tak bezczelnie zasięgnę informacji?
-
Mod mojego Big Towerka od poczatku do konca [zdjecia]
jonas odpowiedział(a) na Manciarz temat w Modyfikacje
Krakhitler, ale to wielkie. Ile to ma w kłębie cm? -
Samsung?, NOKIA?, a może Motorola?? HELP!!!
jonas odpowiedział(a) na radzio_ temat w Smartfony, Tablety, Smartwatche, Opaski
Nokia 3310 lubo 6310, jak chcesz coś poważniejszego z nią wyprawiać. Ja mam 3310 i wystarcza - są rozmowy, smsy, budzik, zegarek i wibra. I co ważne daje się obsługiwać przez człowieka, czego o takim dajmy na to Siemensie C55 czy Motoroli seri Vxx powiedzieć się raczej nie da. Sprawdź organoleptycznie jak z obsługą upatrzonego obiektu, bo trochę głupio wywalić mnogo keszu na jakieś świecące, brzęczące gje, z którego wysłanie smsa to okrutna kara, a żeby odebrać rozmowę trzeba jednocześnie stanąć na lewej nodze, pociągnąć za prawe ucho i wpisać sześćdziesięciocyfrowy kod HGW oraz rzecz jasna wejść w meniu->ustawienia antenki->nowa semantyka plików->turecki->dodatkowe usługi->odbierz, bo tak miałem w jakimś zabytkowym Sagemie. Reed zacnie prawi, a że dosadnie - ba, szorstki świat mężczyzn, mój drogi. Mię też na prącie polifonia i kolorowe wyświetlacze. Jedyne, co bym w 3310 dodał, to białe albo jasnoniebieskie podświetlenie wyświetlacza (podobywuje mię się okropecznie takie jak w 6310i, ale pytałem kumpla z serwisu i odradził zmianę diod ze względu na potencjalnie wyższy prąd, jaki mogą zmienione diody pobierać), ale resztę jak jakieś tam GPRSy i inne sakramencko drogie i całkowicie zbędne pseudousługi z czystym, acz robaczywym sumieniem bym posłał precz. Kolorowy i polifoniczny kupiłem mojej Księżniczce (Samsung C100 konkretnie) - ładny, nie powiem, świeci, brzęczy i tak dalej, ale zbędne mi to całkowicie, bo i tak noszę w kieszeni, a dzwonki mam powyłączane (albo ich nie słyszę - w robocie, albo nie mogę brzęczeć komórką - w schuli). Powiadasz, że czyta się lepiej - podług mię tak samo, tylko tło ma inny kolor. Ale cóż, są i tacy, co wolą owce nad dziewczęta :> Aha, tą 3100 oglądałem w salonie i sprawia wrażenie tandetnej plastikowej zabawki made in Taiwan, a wyświetlacz w porównaniu do wzmiankowanego C100 wygląda jakby leżał dziesięć lat na słońcu. -
Czyli co, moderatorzy mają kajać się, że na forum są umysłowe łamagi, wrzaskuny i zwyczajne leniwe głupki, którzy mają w anusie regulamin, a forum traktują jak pisuar?
-
Sułtan Brunei. I co za różnica, kto najbogatszy? Dostaje ktoś jakiś procent od tego Szweda czy innego Araba?
-
Podług mię - siur, a jak jeszcze mają jakieś wymagane bezprawiem nakazy, ukazy i zmazy, to rzekłbym siur z palcem w rzyci.
-
To całkiem proste, drogi Watsonie - ośmielam się powątpiewać w szczęśliwy finał omawianego przedsięwzięcia. I bynajmniej nie ze względu na osobę twórcy, cóż znowu. Po prostu zbyt wiele jużem widział tu "new project startedów", które po orgazmicznym nieledwie początku i śmiałych, wspaniałych, świetlanych planach zmarły ze starości i zapomnienia. Taka moda panuje na bit-techu, ale tam na ogół coś się oprócz słomianego zapału dzieje. I tyle. Mieć jeno nadzieję, że w tym wypadku na rysunkach i gadaniu się nie skończy, czego z całego robaczywego serca życzę. I chyba nie muszę dorosłym wąsaczom tłumaczyć, czym zajmuje się pan Lew Starowicz? :>
-
Jak nie możeta skończyć, to polecam konsultacje i terapie u kogoś z branży pana Starowicza :> Ale głupia moda przylazła z bit-techa. Tyle że tamte mańki coś jeszcze od czasu do wydziubią.
-
Spienione PCV w Festung Danzig dostaniesz, a? Można toto ponoć modelować nawet zapalniczką i palcyma, kosztuje jakieś kilka ojro za płytę 50x50, jest w kilku kolorach i grubościach i łatwo się wycina nożykiem do tapet. Rzecz jasna daleko owemuż PCV do trwałości i sztywności stali walcowanej na zimno, ale zakładając, że nie będziesz stawiał kompa na jego "fizys" - można spróbować. Poszukaj w Nomi, Obi, Homobi i innych tego typu sklepach o nazwach brzmiących jak monofoniczne dzwonki.
-
Tytułem wstępu: to poniżej to ziemiopłód będący efektem traumatycznego przeżycia czyli lektury "Skarbów Stolinów" niejakiego Rafaella A. Ziemkiewicza. Książka ukazała się w bardzo wczesnych latach 90. i tylko temu faktowi zawdzięczać należy ukazanie się jej drukiem i dużym nakładem. Nie wiem co prawda, w jaki wykrętny sposób wydawca Andre Norton i obłędnie potwornego cyklu "Solar Queen" wyjaśni obecność wzmiankowanego na rynku księgarskim, ale to nie należy do rzeczy. Albowiem jeno "Skarbów" przypieprzać się na razie umyśliłem. Ad rem - książka składa się z dwóch części, z których jedna to jakaś wprawka literacka, ewentualnie rzecz, która, jak to teraz młodzi mówią, "robi klimat". Nie jest związana fabularnie, rodzinnie, prawnie ani w żaden inny drański sposób z resztą, czyli "Skarbami" właściwymi. Chociaż na dobrą sprawę część oważ mogłaby wobec odrażającego warsztatu literackiego traktować równie dobrze o intymnych sprawach jętek jednodniówek lubo zgoła o rzyci. Autor z niefrasobliwością polskiego rządu kleci smętną historyjkę o transwestycie (to ta pierwsza część właśnie), którego niewąsko zirytowany fatrowski przegania precz ze stada, obrzucając go nawozem i plugawym słowem na pożegnanie. Transwestyta poprzysięga zemstę i lezie gdzieś w puszczę. Gdyby w tym miejscu coś, dajmy na to niedźwiedź lub stado wilków, owegoż zeżarło, nie obraziłbym się. Ale nie ma tak dobrze, transwestyta łazi tu i tam, przybywa do jakiejś wioski, gdzie ze względu na umiejętności językowe zostaje czymś w rodzaju wioskowego radia i snuje, zgrabne niczym kulawa staruszka, jak autor uparcie to nazywa, "gędźby". Potem, ze względu na umiejętności językowe nieco innego sortu, bisurmani żonę gospodarza, o czym tenże ni cholery nie wie przez dłuższy czas. Transwestyta gdzieś tam jeszcze lezie, zbisurmaniona niewierna żona zostaje koniec końców wygnana, mąż rogacz doznaje wku.rwu srogiego, a finał tego paskudztwa jest taki, że on ją kocha, ona go zdradza, a wszystko kończy się źle. A nie, jeszcze nie, w tak zwanym międzyczasie transwestyta napotyka wrogie oddziały ciężkozbrojnej jazdy (nawiasem mówiąc przedzierającej się przez gęstą, wilgo... khem, puszczę wraz z taborami, końmi, zamtuzami na kółkach, ciurami, meteorologami i całym tego typu majdanem. Zaryzykować można stwierdzenie, że autor był raz w zagajniku na rowerze, a zbroję widział na Discovery, skoro beztrosko zakuwa rycerzy w pełne zbroje płytowe, sadza ich na bojowe rumaki, za czem każe nieszczęśnikom wlec wyładowane po odblaskowe trójkąty wozy przez bagniste lasy z kopiami w mackach i przyłbicami na szpetnych fizys. Nadto uzbraja on wrogów owychże rycerzy, czyli jakichś tam leśnych ludzi śpiących na drzewach, w dwumetrowe włócznie z licznymi haczykami. Istnienie haczyków uzasadnione jest koniecznością ściągnięcia szarżującego ciężkozbrojnego z konia owąż włócznią. Jakim sposobem piechur ma zatrzymać i zrzucić na ziemię rozpędzone masy konia, człowieka i żelastwa zaostrzonym patykiem, tego autor już nie wyjaśnia. Nie mówi też ani słowa o tym, czym potem należy owegoż rycerza zarzezać. W 1990 pojęcie Plug'n'Play nie było jeszcze tak rozpowszechnione, ale domniemywać należy, że włócznie walecznych borostworów były czymś w ten deseń właśnie - rycerza je.budu na grunt, potem szybko odinstalować ostrze włóczni, zarżnąć niegodziwca, ostrze zainstalować, sterowniki pobrać z microsoft.com, następny proszę. The power of USB. Koniec "nawiasem mówiąc".), więc napotyka rycerzy, wodzi kilkuset rosłych chłopów jak dąb i na schwał po jakichś krzaczorach niczym szkolną wycieczkę, a potem, kiedy kończy się wódka, ladacznice się opatrzyły i wszyscy chcą wracać do domu, wpycha całe to wojsko na koncert Rammsteina - z lasu wyskakuje banda płonących istot i chyżo mknie przez młakę celem przerobu rycerzy na konserwy turystyczne. Rycerze zasię nie z g..na ulepieni i dawaj, kopie opuść, przyłbicę takoż i w konie, bić psubratów (piechurów kopiami, tjaaa). Wojsko zostaje wybite do ostatniego marudera, transwestytę ktoś w ferworze bitwy przecwelił pistoletem do kołków rozporowych, a miejsce bitwy zostaje oznaczone jako skażone, nawet brahminy tam nie chodzą. Bestseller i bestkallafior jak idź w męski narząd moczowo-płciowy, wróć w piątek. Potem następuje druga część, również zawierająca miliony świetnych pomysłów. Oto mamy gołowąsa, barda-pederastę i Gandalfa, zwanego dla niepoznaki żercą. Jak powiedział AS - "zaiste, brakuje jeno chlejców". Gołowąs rad by coś puknąć i zetrzeć puch swej niewinności, bard jak to bard żłopie piwo i bredzi, a żerca grzebie w swej torbie pełnej magicznego ziela i patrzy, jak by tu zajarać żeby nie sępili o bucha. W tę sielankę wpada jak ekskrement w wentylator krasnolud, dla zmylenia wroga nazwany tu "stolinem" (dobrze, że nie "stolcem". Pewnie w drugiej części byłyby i żrące stoliny, w skrócie stolce.). Ówże stolin czy tam stolec okropecznie broczy posoką, zbroja na nim porżnięta piłą łańcuchową Husqvarny, oko błędne, drugiego nie ma, i w tym wyjściowym ancugu łomocze do bram grodu, gdzie przebywa wymieniona zbieranina. Okazuje się, że gród zamieszkuje więcej niż pięć osób na krzyż (ale niewiele, a i ci to jakieś tekturowe manekiny, których byt wyraża się w dwóch słowach na całe dzieło. Czemu tekturowe? Poraniony jak obiekt badań perwersyjnego chirurga krasnolud ma na sobie złotą zbroję, nabijaną radośnie diamentami i innym jubilerskim śmieciem. W całej tej cholernej krainie tylko las, pole, las, kmiecie i cycate dziewki, za srebrnika można kupić całą hordę Judaszów, nie wspominając o połowie wioski. A tu zjawia się złoto-diamentowa zbroja, nadziana półżywym właścicielem, który i tak wygląda już jak własne zwłoki. I co robią mieszkańcy na widok tego bogactwa? Ano stają i niczym lemowskie kobyszczę robią "oooo!". I nic, żadnej sceny szarpania, bicia, wyrywania sobie z rąk drogich kamieni, żadnego bilansu stratowanych i uduszonych w ścisku, żadnego właściwego wszystkim ludziom dzielenia skóry na niedźwiedziu. Pewnikiem wrzucili krasnoluda, pardon, stolca, do gnojówki, Nosikamyk wyjmij palec z nosa. Znów mi okropecznie długi nawias wyszedł. Sory gregory.). Zatem stolec w złotej zbroi przynosi zmiętoszony faks od jakiegoś capo di tutti capi z gór (pewnikiem Szarych, gdzie złota, jak wiadomo, nie ma), w którym jest trochę świńskich rysunków, jakieś wyzwiska i rozpaczliwe wołanie o pomoc dla głodujących Etiopczyków. Zanim ktokolwiek zdążył polecieć na ksero albo chociaż wynotować najważniejsze, jakiś bezmózgi kołek wrzuca faks do kominka. I w ten chamski sposób autor zmusza gołowąsa, barda i upalonego cokolwiek chlejcę do wyruszenia w owe góry, bo faks doszedł z uszkodzonym nagłówkiem i nie wiadomo za bardzo, kto go nadał. Stolec w zbroi wyzionął ducha, a że zeznań ze zwłok nawet NKWD nie potrafiło wydusić - nie ma rady, pora zostawić gościnny gród manekinów i wyruszyć w Szare Góry, gdzie złota i tak dalej. Gołowąs wyrusza tak jak stoi, tylko gaciow świeże zakłada. Naprędce kombinuje ciupagę, trochę słoniny i granatów w chlebak (chlebak, jak nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów. Żeby się w marszu nie chlebotały.) i hajda w góry. Bard struga sobie zgrabny kijaszek, ciupaskę kradnie z pobliskiego straganu i nuże za gołowąsem. Chlejca ma dylemat - kumple poszli, a tu roślinki już ponad metrowe, doglądać trzeba, podlewać, męskie od żeńskich oddzielać, masa roboty. Ale że wczoraj ściszał telewizor, tedy nie waha się długo - pakuje kilka lufek, zapałki i staf do saka i goni kompanów od bągosa. Idą, idą, idą i mogliby pewnie tak czterysta stron, ale autor nie jest aż takim okrutnikiem i już po kilkudziesięciu stronach stawia na drodze analnego tria góry. Góry jak góry, Szare i złota w nich nie ma, na dodatek nawet świstaka-szczura do upolowania i spożycia brak, tedy śmiałkowie głodują, marzną (bo im wyżej, tym lasu mniej, aż w końcu nie ma z czego zrobić ogniska ani urwać patyka do dłubania w zębach) i tak dalej, ale ani na moment nie zastanawiają się, na cholerę tu przyszli. Pewien przełom następuje, gdy napotykają przepaść (a kot Sylwester na tratwie zawsze napotyka wodospad, znacie to?). Chlejca skręca ze swych pendehos mocarną linę, przerzuca ją przez wzmiankowaną przepaść, przywiązuje do kamienia (to musiała być elfia lina, bo z drugiej strony przepaści sama się pewnikiem do kamienia przywiązała) i kopie barda w rzyć, iżby pospieszył się z przeprawą, bo nadchodzą langoliery, barbarzyńcy, Czarny Mor i Tomasz Lis w skórzanej bieliźnie. Ledwie bard przeszedł po linie (bard, kojarzycie? Taki kolo, co siedzi po karczmach, brzdąka na lutni i obłapia córkę karczmarza oraz kufle, nagle bez najmniejszego pierdnięcia czy obawy chwyta w cherlawe garście linę i wisi na niej dobre kilka minut. Mało? Dalej jest jeszcze weselej.), zatem ledwie przeszedł bard, a gołowąs wypił bez zakąszania dla kurażu i odwagi, z niebytu i odbytu wyłania się jeździec na koniu. Jeździec jak to jeździec, widmowy, zły, bo zabłądził, na dodatek jakaś banda popaprańców gapi się na niego jakby miał coś między zębami. Jako że nie trawi buraków, bez słowa wyjaśnienia naciera na chlejcę. Chlejca, który zdążył już wciągnąć nieco magicznego proszku, uzyskuje źrenice jak pies Andersena i czas reakcji komputera od ABSu, przemyka się pod końskim brzuchem, gilga w prostatę jeźdzca, za czem pada, rażony w czerep kulkami analnymi tegoż. Gołowąs robi pod siebie, bard się wydziera i dzwoni na 112, chlejca trwa w odmiennym stanie świadomości, jeździec nie wie, o co chodzi w tej książce, ja też nie i na to wszystko zjawia się przerośnięty husky. Skąd, jak, po co, dlaczego, kto i kogo - ani słowa. Dość, że husky zjawił się i precz pognał jeźdzca, którego stopień dezorientacji zaczął być niebezpieczny dla i tak już chwiejnej spójności fabuły. Jeździec znika, husky zostawia numer na komórkę i też się ulatnia, chlejca ma haluny jak 150, gołowąs usiłuje myśleć, ale tak go to męczy, że przywiązuje sobie przedłużaczem chlejcę do pasa i huzia na linę. Lina, potraktowana tak grubiańsko, zaczyna trzeszczeć i pękać, na co bard z drugiej strony przepaści, który już zdążył użyć stimpacka, chwyta owąż i klnąc pod nosem wyciąga gołowąsa, nieprzytomnego chlejcę i co najważniejsze zapas zieleniny na najbliższe kilka dni. Z chlejcy pożytek przez dwa dni żaden, na dodatek śkujwisin schował gdzieś zapałki, tedy bard i gołowąs nie mają wyboru i siedzą jak wołowe rzycie dwa dni nad tą przepaścią, zastanawiając się, po diabła się w to wplątali. Wreszcie chlejca odzyskuje wizję i fonię, za czem raźno wskazując wschód i Kowno, nakazuje pospieszny marsz. Kiedy pika mu licznik Geigera, zarządza postój i wycofanie się na z góry upatrzone pozycje. Jak się okazuje - słusznie. Oto parę kroków dalej otwiera się silos atomowy i wyskakuje zeń kilka egzemplarzy stolców w nastrojach raczej bojowych. Ale cóż to jest, kilku wyćwiczonych w boju, silnych jak tury i uzbrojonych w obosieczne topory osobników dla dzieciaka, starego pedała i ćpuna, który powinien trafić na detoks, zamiast do tej genialnej powieści. Nie mitrężąc, rozprawiają się oni ze wzmiankowanymi stolcami w trybie pilnym, po czym wchodzą do silosa bez kawałka pochodni. W sukurs przybywa im tajemnicza czerwona poświata, której jest w całym silosie od cholery i ciut, a która wiedzie całą tę czeredę w sobie tylko znanym kierunku. Silos okazuje się być zatopionym przez SS tajnym bunkrem Hitlera, bohaterowie na siebie co chwilę wpadają, coś tam zarzynają, coś znajdują, ściga ich ktoś. Pod te cosie i ktosie można podstawić dowolne nazwy i napisać milion takich książek. Jedynym zacnym momentem, w którym zniknął z mej różanolicej fizys grymas obrzydzenia, jest scena, w której chlejca znajduje i zapala pochodnię, a kumple orientują się, że ktoś mu zajumał cień i może być z tego nielichy smród. Gdyby cała książka była napisana tak, jak ta scena (pomijając drewniane dialogi) to tego mojego bełkotu by nie było. Za czem następuje kolejne kilka stron łażenia po bunkrach, głupawych odzywek (wszyscy w tej książce zwracają się do siebie per "dobry człowieku", a imiona brzmią jak spadające ze schodów wiadro pełne żwiru pomieszanego ze śrubami M12 albo onomatopeja gruźlicy), potem przypadkiem trafia się patrol skautów. Skauci to też stolce, które zdają się nie wiedzieć, że oto mają przed sobą morderców współbraci, tedy beztrosko wiodą ich do bossa. Boss to już stary pryk, najchętniej ciepnąłby cały ten pieprznik i wyjechał śladem Wieśmina Żebrowskiego w Bieszczady, ale autor nie pozwala. Tedy boss karmi i poi bohaterów, a żeby im się lepiej trawiło, zasuwa mętną gadkę o honorze, pradziadach i czarnych stolcach, których rzekomo namnożyło się ostatnio jak psów. Czarne stolce to ścierwa niegodne ocalenia, powiada boss, i znakiem tego jeszcze po jednym, a potem formujemy trójkąt i strzelamy do wszystkiego, co zaszeleści w tej cholernej dżungli. Czarne stolce okazują się być nad wyraz bitne, wspomaga je zresztą jakiś Saruman czy inny Srajmarilion, który chce posiąść Cindy Crawford w pozycji szczęśliwego psa i władzę nad światem. Pierwszą część planu odkłada na później, ochoczo zabierając się do drugiej. Przódzi wysyła cień chlejcy ku niemu, jednakowoż gołowąs doskakuje z boku i rąbie, tnie i siecze ówże ze skutkiem dla cienia śmiertelnym (toporem! cień! ratunkuuu!). Chlejcę tak ta ofiarność wzrusza, że zażywa trzy kwasy naraz i doznaje takiego tripa, że do końca książki ma o czym opowiadać. Widzi mianowicie koronę, Sarumana i wulkany, a wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą. Saruman sięga po koronę, korona mu wypada z trzęsących się łap, chlejca coś wrzeszczy, następuje pewne zamieszanie okraszone kiczem, Elvis odnajduje się w Wąchocku, czarne stolce nacierają, Hitler zostaje strażakiem w Hamburgu a autorowi kot zeżarł konspekt powieści, skutkiem czego mamy piękny przykład improwizacji dobitej potwornej jakości warsztatem literackim. Za czem czarne stolce zaszywają się w jakąś dziurkę Des-durkę, stolce zwykłe dziękują bardowi, gołowąsowi i chlejcy i oferują zapłatę w kruszcu, który już nie mieści im się w magazynach. Bohaterowie okazują się całkowitymi kretynami i rezygnują z bogactwa, wspaniałomyślnie wysyłając otrzymane dobro na rzecz wróżki Semiry, po czym prowadzeni przez pana Wołoszańskiego opuszczają bunkry i wracają do domu. I tyle. Zamiast posłowia otrzymujemy nędzne wykręty, że niby to tłumaczone z khegrriokhangikhugrreńskiego na nasze i dlatego takie biedne, a te włócznie to wcale nie włócznie, tylko dwuręczne miecze na patyku, a konnica to nie konnica, bo syfilis w prążki i tak dalej. Okropność, nie czytać. Ja przeczytałem i dzięki temu trochę się pośmiejecie, ale więcej nie będę, bo dostałem wysypki na zmyśle estetyki języka.
-
To jest taki wichajster do kręcenia wiatrakatorami szybciej, wolniej, głębiej, ja, ja Hilda, einfach super, schneller, oui? Na Demony Chaosu, za 45 pln można zasię zmajstrować takie coś samemu, na dowolną ilość wiatrakatorów, nie przejmować się gwarancjami i takimi tam bzdetami, a "zaoszczędzone" w ten sposób 300 pln wydać na szampana i półnagie hurysy albo (dla nieletnich) wagon chrupek z pokemonami. Może dlatego, że to ładne i hamerykańskie, to takie drogie? Albo ma jakieś ukryte funkcje typu automatyczna sekretarka, ekspres do kawy albo kasownik MZK? Albo do każdego dodają maszynę do lodów (skojarzenia dowolne)? :>
-
Niedrogi i trwały telefon
jonas odpowiedział(a) na tomasir temat w Smartfony, Tablety, Smartwatche, Opaski
Ja bym brał ten drugi, bez bajerów. Ten pierwszy ma zmieniony soft, ale nie wiadomo jak i przez kogo, tedy zalecałbym ostrożność.